czwartek, 12 marca 2015

Przystanek Katar

Wracamy. Przymusowo musimy spędzić 14h w Doha. Liczyliśmy ze Qatar Airlines da nam może jakiś hotel/ wizę...ale niestety, podobno bilet zakupiliśmy w świetnej promocji, co za tym idzie nie przysługuje nam ta usługa:-( czasami zatem warto przemyśleć tego rodzaju manewry, czas przelotu, koszty wizy, zakwaterowani etc....

Dowiedzieliśmy się jednak ze Qatar organizuje 3h zwiedzanie miasta tzw. City tour, zabierają na niego bez wizy, bo są zobligowani do przypilnowania pasażerów I odwiezienie ich spowrotem na lotnisko.


My zdecydowaliśmy się spędzi cały dzień w mieście wiec wykup wizy był obligatoryjny.

Czy wiecie ze w królestwie Kataru paliwo jest tańsze niż woda?!? Za litr wody można by kupić 3, 5l paliwa!!! Tu się nie sprawdza powiedzenie ze wolałoby się zęby auto jeździło na wodę!


Dozwolona jest tu poligamia obecny król ma 36 lat, dwie zony I 16 dzieci! Jego ojciec ma 4 zony I 25 dzieci!


Najdroższe mięso jest  wielbłądzie i kosztuje ok. 15 $ / kg.


Katar to właściwie państwo budowane zupełnie od nowa. Liczy 2 miliony mieszkańców przy czym 1 mln mieszka właśnie w stolicy.

Maja tutaj bardzo niski poziom bezrobocia ( 0, 5%) prace właściwie można znaleźć na pstryknięcie palca, jeśli zna się angielski


Za to jest tam jeden bardzo znaczący minus...temperatury maj - sierpień dochodzą do 50 stopni, przy czym odczuwalna temp. to 65!






Ciekawa jestem jak sobie poradzą z mistrzostwami piłki nożnej....

wtorek, 10 marca 2015

Siem Reap #2

Tak jak zapowiadałam dzisiaj dzień rowerowy. Wypożyczenie na cały dzień kosztuje 2 $ za sztukę. 



Przejazd przez miasto był sporym wyzwaniem, ale jak mówią w każdym szaleństwie jest metoda!




Jeździliśmy tak prawie cały dzień po tej dżungli...


Powietrze wisiało w swej gorączce...wszystko i wszyscy ruszali się jakby w zwolnionym tempie...czuć było jakiś słodki zapach... czy to był jaśmin?





Cykady przekrzykiwały się na drzewach z ptakami... miejscami było to nie do zniesienia...

poniedziałek, 9 marca 2015

Niedziela w Kambodży

Nasz pobyt w Tajlandii połączyliśmy z szybkim wyskokiem do Kambodży. W ogóle okazuje się, że Tajlandia to świetne miejsce do wypadów do Laos, Birmy, Wietnamu czy Malezji... tylko trochę czasu brak na takie wyskoki.

Ja jednak uparłam się na Angkor Wat...trudno być tak blisko i tego cudu nie zobaczyć... do Kambodży można dostać się na kilka sposobów: pociągiem do granicy potem przejść pieszo i łapać jakiś kambodżański busa lub taksówkę. Na taki wypad trzeba przeznaczyć dwa dni podroży. Można tez wybrać minivan ale przez granicę tak trzeba przejść osobiście i osobiście wystać swoja wizę która kosztuje 30 $.

Oczywiście na granicy próbują wszelkich możliwości wyłudzenia kasy, zazwyczaj im się to udaje. Na lotnisku procedura ta jest chyba najprostsza... wypisujesz chyba z 5 kwitków, przechodzisz przez kontrole epidemiologiczna gdzie pan z kamerą termiczną może wyłapać słabsze i chore jednostki...Ja z moim kaszelkiem przeszłam ufff...

Następnie ustawiasz się w kolejkę po wizę i jak już zapłacisz to twój paszport maszeruje przez szereg pracowników jak w manufakturze...

Jeden coś stempluje, drugi wydziera karteczkę, trzeci przykleja...I tak ostatecznie masz wizę i możesz opuścić lotnisko.


Okazuje się, że oprócz tutejszej waluty spokojnie można za wszytko zapłacić dolarami amerykańskimi. W ogóle nie trzeba wymieniać waluty!



Bo jak za 2 puszki Sprite’a człowiek płaci 8000 to trochę trudno już to przeliczyć. W ogóle wydaje mi się, że tu wszytko kosztuje albo 1 $ albo 5... wiec jak na Kambodżę to chyba dość sporo...

Po nocnym spacerze taka naszła nas dygresja, że Kambodża bardziej przypomina nam Indie niż Tajlandie. Ta sama czerwona ziemia, piasek w powietrzu, asfalt łączony z drogę piaszczystą, śmieci na ziemi... tutaj dużo łatwiej zobaczyć ten dysonans miedzy bogatymi a biednymi...


Za to odczulam taki mały dreszczyk emocji jak sobie uświadomiłam, że jem śniadanie gdzieś w zgubionej miejscowości Siem Reap w Kambodży...


Oczywiście naszym celem podroży tutaj było miasto Angkor Wat, które zostało pochłonięte przez dżungle na kilkaset lat. Odnalazł je po wojnie pewien francuz!!! Pewnie nie spodziewał się, że ten skarb jest takich rozmiarów!



W kwestii technicznej z biletami nie da się ni jak zakombinować - są to bilety ze zdjęciem, bardzo skrupulatnie sprawdzane! Koszt zwiedzania na 1 dzień to 20 $ jeśli chcesz na 2 dni płacisz 40$ i trzeci dzień dostajesz gratis;-) ten karnet można wykorzystać przez cały tydzień. Zdecydowaliśmy, że przylecieliśmy tu dla Angkor Wat to też poświecimy mu cala nasza uwagę!


Angkor można zwiedzać 2 trasami: małą i dużą... na dużą wzięliśmy tuk tuk jutro małe kółko więc weźmiemy rowery.

Jest to zdecydowanie najtańsza wersja dostania się do kompleksu...ale trochę się obawiam bo odległość nie jest taka mała... a temperatura z pewnością nie pomaga...


Najbardziej niesamowite jest to, że nie wiadomo dlaczego to miasto zostało opuszczone...


Zobaczcie jaki mieli naturalny drut kolczasty:


Zasypiam...a jutro dzień rowerowy wiec musze zebrać siły! Dobranoc

piątek, 6 marca 2015

Ayutthaya

Półtora godziny jazdy od Bangkoku znajduje się miasto, które było kiedyś stolica Tajlandii. Niestety w wyniku wielu wojen i najazdów Birmy po świetności stolicy zostało dużo ruin...

Można się tam dostać z Bangkoku pociągiem ( najtańsza wersja jeśli wynegocjujesz możliwość kupna 3 klasy która jest niechętnie sprzedawana turystom) big busem ibmini vanem. Właśnie ostatnia wersje wybraliśmy i właśnie ten środek transportu jedzie ok. 90 min.


Można tam znaleźć Wat przy Wacie a właściwie ich ruiny gdzie prawie wszystkie posagi Buddy zostały przez najemców pozbawione głów.




Ale jest i lezący Budda, który swej głowy nie stracił. Za to musiał pokazać kto jest większy pewnemu krnąbrnemu bałwochwalcy, który nie chciał okazać mu pokory i szacunku.



Pokryty on był kiedyś 250 kg złota.

Jedna głowę Buddy schroniła dżungla...



Temperatura w Ayutthaya dochodziła do jakiś horrendalnych wysokości. Google nam podpowiedział ze było 37 stopni ale chyba w cieniu....to był mega ciężki dzień, gdyż człowiek się wytapiał...ja nawet przy Chodakowskiej się tak nie pocę!




Potem przekąsiliśmy małe co nieco na targu po drodze do busa. Tym razem były to kwiaty bakłażana i cukinii, jakieś grzybki i liście smażone w panierce na głębokim oleju.

Był tez kurczaczek i cola w reklamówce!

Fascynują mnie te ich pomysły na transportowanie jedzenia! Wszystko bardzo skutecznie można zapakować w woreczek foliowy!

Nawet rybki żywe... no może nie do jedzenia...



Mam małe zaległości co do dawania relacji,  ale może jutro uda mi się je nadrobić. Póki co melduje, że z racji nieludzkich zmian temperatur czyli raz upal za chwile wchodzimy do lodówki... wszystko podawane z lodem etc... trochę zaniemówiłam... dobrze ze do Was mogę pisać a nie muszę mówić :-D


dobranoc

środa, 4 marca 2015

Czas na plazing...

Dojechaliśmy do nadmorskiej miejscowości Hua Hin, to chyba najbliższa odskocznia weekendowa dla ludzi z Bangkoku żeby wyskoczyć nad wodę. Kupiliśmy bilet na pociąg, pani tak od razu po wyglądzie sprzedała nam bilet na druga klasę z klimatyzacja...trochę drogo nam się wydawało, ale cóż kupiliśmy. Klimatyzacja była tak rozkręcona, że jadąc w bluzie z kapturem i w skarpetkach umierałam z zimna (jak w regio zoma bez ogrzewania... ) to nie było komfortowe! Tajskie dziecko siedziało obok w krótkim rękawku! Co jakieś pół godziny kontrolowałam gdzie już jesteśmy i czy oby nie udałoby mi się jeszcze znaleźć polara...bo chyba zaraz umrę z zimna... co za paradoks! Za to była kawa i ciasteczka a potem również obiad: ryz, curry ( mega ostre- zjadłam łyżkę i reszta wylądowała w śmieciach...) był też woreczek, w którym były dwa brązowe jaja  ugotowane na twardo...Monsieur zjadł... ja nie podjęłam ryzyka...

Ruszyliśmy w poszukiwaniu hostelu... w końcu wybraliśmy jeden i okazało się, że jest nad morzem w sensie dosłownym, bo na molo i w ciągu dnia słychać morze doskonale a nawet jest szansa, że coś do niego wpadnie przez szczeliny w podłodze!
To nasz gest house 390 batów za 2os z łazienką i ciepłą woda:)
W sumie hilton to miał tylko widok na morze a my nad nim spaliśmy w sensie dosłownym:-D





Zatem przyszedł czas na plazing... jednak po wyprawie na farmę słoni została nam znacząca pamiątka, czerwone plamy/ bóle na nogach do kolan i spora opuchlizna... także moje nogi stały się atrakcja turystyczną? Zatem plazing odbył się w długiej spódnicy.
Plaza Baan Beach szeroka, z białym klejącym  piaseczkiem, ale bardzo wietrzna - to raj dla kiteboardingu. 

W drodze na plażę można zakupić przekąski i zimne napoje:)





Plaza miejska Hua Hin z kamieniami wystającymi z morza i z ostrzeżeniami przed shellfish
( które przyklejają się do kamieni i można się poprzecinać o nie) oraz ostrzegania przed jellyfish  czyli takie pływające galaretki czasami dość sporych rozmiarów.


Znaki osytrzegawcze przed Jellyfish.




Jak się dowiedzieliśmy od lokalesów jellyfish sa ślepe i właściwie płyną tak jak je fala rzuci, jeśli jednak na coś trafia to raza jakby prądem co oznacz dla nas poparzenia... pływając możemy je zobaczyć i spróbować ominąć... albo dostajemy prądem...
Woda była ciepła jak zupka, ludzie smażyli się jak na grillu a ja się zastanawiałam co by tu robić...
W planach był zjazd na wyspę Khao Tao ale jednak nasze ciała odmówiły posłuszeństw... stwierdziliśmy że przyda nam się jeszcze jedna noc przespana w normalnym łóżku a nie w autobusie... co tez oznacza ze czasowo nie ma sensu jechać na 1, 5 dniowy pobyt na wyspie...zresztą jak na załączonym obrazku ani my bardzo plażowi ani tym bardziej imprezowi




.. także wracamy do Bangkoku bo tam czeka nas jeszcze kilka atrakcji. Tutaj mini vany odjeżdżają co 30 min do Bangkoku, my wybraliśmy jednak big bus z klima. No cóż jak to monsieur stwierdził... on jest chyba starszy ode mnie! No a o klimie hmmm można pomarzyć... na szczęście to tylko 3h.
No i żeby nie było nasza plaza z batoników bounty wyglądała tak;-)