piątek, 29 czerwca 2018

Davit Gareji

Wtorek 26.06 rozpoczęliśmy dość ambitnie i już z planem a właściwie nawet wersją A i B. Udało nam się zrealizować wersję A czyli złapać busa który za 25 lari wyprawiany jest przez Tourists Office do monasteru wykutego w skałach gdzie podobno do dzisiaj jeszcze te skalne groty zamieszkiwane są przez mnichów.


Już 1.5 h za Tbilisi kończy się się świat i wjeżdżamy w krainę "nowhere"


Musimy kupić wodę bo na miejscu nie ma już takiej możliwości. Jest wybudowane WC ale nie ma żadnego sklepiku, żadnych skarpetek nie kupisz ani nawet wina czy to gruzińskiego czy gruzińsko- mszalnego;-)
Widok jest niesamowity!!! Jest część monasteru dobudowana do skał.


Część monasteru dobudowana jest do grot skalnych.
Co mnie zdziwiło...mają tam satelitę...


Potem trzeba wdrapać się na górę...


Totalna pustka...cisza.... palące słońce do granic możliwości....


Gekony czy jaszczurki....mniejsze i duuuuużo większe.....


I widok... widok już na Azerbejdżan. Z lewej mamy strażników gruzińskich z prawej Azerbejdzańskich którzy z nudów usiłowali oswoić gekona ;-)
Wdrapujemy się by po drugiej stronie zobaczyć te pustelnicze groty...które dają nam możliwość chwycenia oddechu...



Człowiek czuje się malutki wobec tej pustynnej przestrzeni....jest jak ziarnko piasku które może za moment zniknąć.... nad nami kołują sępy...


eśli ktoś nie byłby przekonany do wypadu do Davit Gareji...to ja głosuje absolutnie na TAK...
Może fajnie byłoby mieć wiecej czasu niż tylko 2h? ...niestety ten busik ma taki a nie inny program, ale jest dziko jest. 
Marszrutkowy busik do którego wskakuje się na Liberty square, wiózł wesołą bandę z całego świata: Niemcy, Norwedzy, Turek, Polacy, Libańczyk.... gadaliśmy, wymienialiśmy doświadczenia... dużo osób podróżowało w pojedynkę tak po prostu...
Potem stanęliśmy jeszcze na kolację w wiosce nowhere....i tak nam się fajnie piło to piwko i tak nam się fajnie zajadało to chaczapuri....


( od lewej Chilijczyk, Holender, Polka, nauczycielka z Palestyny, Francu z Polski i ja:-)
W drodze zabukowaliśmy hostel... całkowicie przy starym mieście...tutaj jest kolejna długa międzynarodowa historia .... gdzie spotykamy mieszka Juri z Moskwy i prowadzi grube biznesy...programista z Iranu, i powoli doceniany reżyser filmowy z Gruzji...który ma swój program o winie w gruzińskiej telewizji... dziwny zlepek. Hostel ma reopening, trwa pizzaparty i leje się wino. Atmosfera jak w studenckim mieszkaniu... no i zostajemy jeszcze jedną noc....😉 Piękny mają widok z balkonów.

Przystanek Sighnaghi

W niedziele 24.06 ruszyliśmy do miasta zwanego miastem zakochanych. Mieści się ono około 2 h na wschód od Tibilisi w regionie Kakheti. To taka gruzińska Prowansja. Można wybrać się tam na zwiedzanie winiarni. Co ciekawe czerwone wino z Kakheti jest dość słodkie.


Miasto generalnie bardzo przyjemne, ale malutkie. Znajdziemy tutaj też miniaturę muru chińskiego.


Na szybko znależliśmy Gest House Abramichi. Zrobiło się dość rodzinnie. Już pół godziny po zrzuceniu plecaka byłam po obchodzie całego ogrodu ( posmakowałam morwy, jakąś papierówkę, coś a la kwaśna śliwka), a chwilkę później wypiłam  2 szklaneczki  wina z domowej piwniczki. ( Dobrze że host nie zaczął od czaczy!!!)


Oprócz tego sam gest hause miał niesamowity widok ale tez wliczone w cene zakwaterowania śniadania.


Ale tez za 10 lari można było poprosić o obiado-kolacje i tam popróbowaliśmy różne gruzińskie specjały.





Moim odkryciem absolutnym sa marynowane kwiaty bzu...ale niestety orzechowy sekret ich smaku leży w domowej roboty oleju słonecznikowym. Obłęd w papciach!!!
Umówiliśmy się też z gospodynią na lekcję robienia chaczapuri kakhetańskiego.






Gospodyni dała mi przepis... taki jak prawdziwa gospodyni... wszystko na oko;-)
Jest pyszne... jeśli nie będziecie mieli okazji próbować takiego domowego to tak czy siak dostaniecie je praktyvznie wszędzie. W każdej knajpie, w małych piekarniach, sprzedawane jest na ulicy. To taka podstawa żywiania tutaj i suma sumarum niezły zapychacz;-)
W okolicy można obejrzeć jeszcze kilka kościółków.


I katedrę BODBE


.mimo że spotykamy wiele osób,  które nie planowały swojej podróży,  to jednak człowiek uczy się na błędach....czasami warto jednak troche poplanować żeby czegoś nie stracić.... Bodwe jest otwarte tylko do 19...my dotarliśmy o 20:00:-(
Mimo że Gruzja nie jest dużym krajem to jednak okazuje się że odległości od punktu A do B są dość duże. Czasami nie jest tak istotne o której wyjeżdzamy jak to o której mamy ostatnią marszrutkę powrotną. Czasami po 16 już nic nie jesteś w stanie złapać!!!!
Wybraliśmy się do Lagodekhi. Chcieliśmy pochodzić w Parku Narodowym, ale na samym miejscu okazało się, że do małego wodospadu w górach idzie się 5 km w jedną stronę z przejściem przez rzekę i przez ostatnie 30 minut trzeba bardzo uważać bo droga jest dość niebezpieczna i właściwie cała wyprawa zajmie nam 5 h minimum...


A wyprawa na duży wodospad to już treking dla bardziej zaawansowanych i jest to 10km w jedna stronę...


Oczywiście po drodze można spotkać niedzwiedzia .... i takie tam.... no i że nie byliśmy w stanie złapać ostatniej marszrutki nastąpiła zmiana planów.
Pobiegliśmy na przystanek by złapać busa do Telavi...winiarnie, kościółki... będzie co zwiedzać;-) jednak droga zajęła nam ponad 2h, a po drodzę ustaliliśmy że już nie dostaniemy się do miejscowości gdzie mamy nocleg:-(
Rzutem na taśmę udało nam się podjechać trochę bliżej...a z Gurjaani do Sighnaghi jakies 20 km to już pozostała nam tylko taxówka.
Za to trafiliśmy na fajny targ.




Melony sprzedają po 0.5 lari (75gr/kg)


Mamy ochotę na arbuza ale oni go nie kronją a co zrobić z 10km???


We wtorek żegnamy się z naszymi hostami i ruszamy dalej... ponownie do Tbilisi

Marszrutka o 9 rano cena za 2 osoby 12 lari;-) to nasz bilet.
Podsumowując tą krainę winem płynącą. Na śniadanie zaczynasz od winka z takiej banieczki:


W obiad obalasz taką ilość:


...a w okolicach kolacji....


Potem już masz luz i nie planujesz niczego ;-)



To papa Abranichki....


poniedziałek, 25 czerwca 2018

Kazbegi czyli Stephantsminda

Na dworcu Didube odczekaliśmy aż pan zapełni marszrutkę ( a trwało to ponad godzinę) za to z racji, że byliśmy piersi mogliśmy wybrać sobie możliwie najwygodniejsze miejsca. Bilet do Kazbegi to 10 lari ( ok. 15zł).


Tak zwana droga wojenna była bardzo malownicza. Niestety minęliśmy ze 3 piękne miejsca gdzie się pan nie zatrzymał. Nie za bardzo zrozumieliśmy na czym to polega, bo czasami busy się zatrzymują a czasami nie....nie wiemy czy jest to kwestia kierowcy, kasy czy środka transportu. Oczywiście każda taksówka z chęcią cię tam zawiezie!


Wyjeżdżaliśmy z upalnego Tbilisi, a czym dalej na północ tym chmury robiły się ciemniejsze i cięższe. Nie mówiąc już o śniegu zalegającym na szczytach. W marszrutce Hacen rozpoczął dyskusje z młodymi szwajcarami którzy przyjechali na typowy górski trekking. Z nimi też przeczekaliśmy ulewę w knajpie a następnie spaliśmy w 4 osobowym pokoju w guesthausie.


Samo miasto Stephantsminda nie jest urokliwe, dwie ulice traktowane jako typowa baza wypadowa w góry. To chyba pierwsze miejsce gdzie poczułam, że to turystyczne miasteczko. Cenny lekko wyższe. Taxi dużo droższe żeby wyskoczyć i coś jeszcze zobaczyć w okolicy. Nawet w kantorach był dużo słabszy przelicznik. Jest za to bank i bankomat ;-)


Rano na szczęście się przejaśniło i mogliśmy ruszyć w góry by dotknąć nas cel wyprawy.




A naszym celem była Tsminda Sameba Church.




Kościół na wysokości około 2200 m n.p.m. Zapierający dech w piersiach, pewnie po części dlatego, że ledwo łapałam oddech po drodze;-)
Oczywiście dla tych co nie mogą albo nie chcą wchodzić o własnych siłach mini busy i taxi podwożą prawie pod samo wejście.



Z góry można było zobaczyć majestatyczny szczyt góry Kazbeg której wysokość to 5047 m n.p.m. i leży dokładnie na granicy z Rosją.


Wszyscy Gruzini mieszkający tutaj lub po drodze mocno już nastawieni na turystów. Latem jako baza wypadowa a zimą bajeczna miejscówka na narty!!! Zawiozą, przywiozą, nakarmią...nie ma problemu!
Generalnie Gruzja jest dość łatwa do podróżowania. Czuję się faktycznie bardzo dużą sympatię do Polaków. Zawsze kiedy mówię : ja z Polszy, wywołuje duży uśmiech na twarzy.