środa, 4 marca 2015

Czas na plazing...

Dojechaliśmy do nadmorskiej miejscowości Hua Hin, to chyba najbliższa odskocznia weekendowa dla ludzi z Bangkoku żeby wyskoczyć nad wodę. Kupiliśmy bilet na pociąg, pani tak od razu po wyglądzie sprzedała nam bilet na druga klasę z klimatyzacja...trochę drogo nam się wydawało, ale cóż kupiliśmy. Klimatyzacja była tak rozkręcona, że jadąc w bluzie z kapturem i w skarpetkach umierałam z zimna (jak w regio zoma bez ogrzewania... ) to nie było komfortowe! Tajskie dziecko siedziało obok w krótkim rękawku! Co jakieś pół godziny kontrolowałam gdzie już jesteśmy i czy oby nie udałoby mi się jeszcze znaleźć polara...bo chyba zaraz umrę z zimna... co za paradoks! Za to była kawa i ciasteczka a potem również obiad: ryz, curry ( mega ostre- zjadłam łyżkę i reszta wylądowała w śmieciach...) był też woreczek, w którym były dwa brązowe jaja  ugotowane na twardo...Monsieur zjadł... ja nie podjęłam ryzyka...

Ruszyliśmy w poszukiwaniu hostelu... w końcu wybraliśmy jeden i okazało się, że jest nad morzem w sensie dosłownym, bo na molo i w ciągu dnia słychać morze doskonale a nawet jest szansa, że coś do niego wpadnie przez szczeliny w podłodze!
To nasz gest house 390 batów za 2os z łazienką i ciepłą woda:)
W sumie hilton to miał tylko widok na morze a my nad nim spaliśmy w sensie dosłownym:-D





Zatem przyszedł czas na plazing... jednak po wyprawie na farmę słoni została nam znacząca pamiątka, czerwone plamy/ bóle na nogach do kolan i spora opuchlizna... także moje nogi stały się atrakcja turystyczną? Zatem plazing odbył się w długiej spódnicy.
Plaza Baan Beach szeroka, z białym klejącym  piaseczkiem, ale bardzo wietrzna - to raj dla kiteboardingu. 

W drodze na plażę można zakupić przekąski i zimne napoje:)





Plaza miejska Hua Hin z kamieniami wystającymi z morza i z ostrzeżeniami przed shellfish
( które przyklejają się do kamieni i można się poprzecinać o nie) oraz ostrzegania przed jellyfish  czyli takie pływające galaretki czasami dość sporych rozmiarów.


Znaki osytrzegawcze przed Jellyfish.




Jak się dowiedzieliśmy od lokalesów jellyfish sa ślepe i właściwie płyną tak jak je fala rzuci, jeśli jednak na coś trafia to raza jakby prądem co oznacz dla nas poparzenia... pływając możemy je zobaczyć i spróbować ominąć... albo dostajemy prądem...
Woda była ciepła jak zupka, ludzie smażyli się jak na grillu a ja się zastanawiałam co by tu robić...
W planach był zjazd na wyspę Khao Tao ale jednak nasze ciała odmówiły posłuszeństw... stwierdziliśmy że przyda nam się jeszcze jedna noc przespana w normalnym łóżku a nie w autobusie... co tez oznacza ze czasowo nie ma sensu jechać na 1, 5 dniowy pobyt na wyspie...zresztą jak na załączonym obrazku ani my bardzo plażowi ani tym bardziej imprezowi




.. także wracamy do Bangkoku bo tam czeka nas jeszcze kilka atrakcji. Tutaj mini vany odjeżdżają co 30 min do Bangkoku, my wybraliśmy jednak big bus z klima. No cóż jak to monsieur stwierdził... on jest chyba starszy ode mnie! No a o klimie hmmm można pomarzyć... na szczęście to tylko 3h.
No i żeby nie było nasza plaza z batoników bounty wyglądała tak;-)





















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz