poniedziałek, 3 lutego 2014

NATA CHETANA i People's Theatre Festival


Przylecieliśmy do Bhubanewswar samolotem Indigo. Wielkość i komfort jak samolot lotu, ale niczym nie częstują jak w wizzairze.
Nie byliśmy pewni czy nas odbiorą, bo nikt nic nie potwierdził, dlatego Monsieur zaczął nawiązywać kontakty w samolocie:-) Trafiliśmy na chłopaka, który jest inżynierem i leciał na ślub siostry. Zaoferował nam podwózkę. Po wyjściu z hali przylotów czekała jednak na nas 4 osobowa delegacja z kwiatami i sokiem mango, oraz najbardziej deficytowym towarem, czyli wodą:-)   



Przywieźli nas do Nata Gate, czyli wioski teatralnej. Kiedy wjeżdżaliśmy, czekała na nas rozegrana orkiestra oraz inni festawilowicze. Zrobili nam czerwoną kropkę na czole, jakimś proszkiem i obrzucili płatkami kwiatów. 


Czułam się niezwykle wzruszona, nikt wcześniej mnie tak uroczyście nie witał. Po chwili spotkaliśmy się też z Subodhem i Beby, rozpłakałam się... nadmiar wrażeń.



Taki sam scenariusz przywitania powtarzał się dla każdego kolejnego gościa. Muszę przyznać, że robi to wrażenie i człowiek czuje się doprawdy zaproszony i oczekiwany. No chyba, że jacyś przybysze przyjeżdżają w nocy, kiedy usiłujesz spać, a oni równie radośnie i głośno ich witają, to już jest mniej zabawne...





Subodh wyjaśnił nam, że to przywitanie to honory czynione dla boga, gdyż stricte nie wita się tak osoby, ale jej duszę. Na podobnych zasadach obchodzi się tutaj urodziny, wczoraj mieliśmy taką namiastkę tej ceremonii.



 Zatem wygląda to bardzo podobnie jak przywitanie, bo jest to dzień święto przywitania duszy na ziemi. Potem zostaliśmy poczęstowani słodką kulką z twarogu, którą solenizantka wkładała nam do ust na raz. Tutaj drugi raz włączyła mi się lampeczka: "na to już za późno", ale pod tym tytułem zrobię osobny wpis.




Wszyscy obcokrajowcy muszą zapracować na ryż robiąc na przykład warsztaty. Szybko zorientowałam się również, że obecność zagranicznych gości znacznie podnosi prestiż festiwalu czyniąc go międzynarodowym! Także mamy tu Francuza, Niemców, Estończyka, Finów i oczywiście my.




Sama wioska bardzo mnie zaskoczyła, spodziewałam się bardziej ekstremalnych warunków. Mają kilka budynków gdzie można spać, albo robić próby i chociaż prawie wszędzie w porywach jest beton na ziemi należy ściągać buty. Klepiska też jest codziennie zamiatane. 


Jeśli chodzi o posiłki to 3 razy dziennie jadamy ryż, z różnymi dodatkami i powiedzmy różnymi sosami, które smakują tak samo...Należy jeść prawą ręką, gdyż lewa przypisana jest do "nieczystości". Monsieur z racji, że jest leworęczny raz się zapomniał, wszystkie oczy były skierowane na niego. Na szczęście są dla nas mili i nie przyprawiają na bardzo ostro, ewentualnie możesz sobie zagryzać obiad papryczką chili!!!
Nata Chetana jest przeciwna wodzie butelkowanej, bo tylko jedna firma jest w rękach Hindusów, cała reszta jest w rękach coca coli!!! Poza tym w ramach sprzeciwiania się koncernom nie pijają tutaj herbaty ani kawy... co przysparza mnie o ból głowy i muszę załatwiać sobie gorącą wodę, i cichaczem ratować się neską.
Za to dwa razy na dzień przygotowują dla wszystkich napar z imbiru, lukrecji i pieprzu, co ma wszelkie zdrowotne właściwości natomiast w smaku to jest mega ogień!



Pogoda jest już trochę inna niż w Bombaju, wieczory są chłodne, można by porównać ją z naszym gorącym sierpniem.

Poszliśmy na spacer, okoliczni mieszkańcy są bardzo ciekawi obcych, przyglądają się nam chyba z taką samą ciekawością jak my im. Pozwalają robić sobie zdjęcia. Kobiety ubrane jak księżniczki w połyskujących sari rozdrabniają kamienie, które będą używane na nasyp kolejowy.




Inna napotkana zbierała wysuszone placki krowie będące opałem i niezbędnym surowcem, na którym można ugotować obiad.




Muszę się przyznać, że oboje z Monsieurem cieszymy się z poczynionej inwestycji we wszystkie szczepienia. Choć jak na Elefant Island spotkaliśmy się z małpami to pomyślałam, że warto było jeszcze wziąć coś na wściekliznę.
Jednak odpukać w puste i niemalowane jesteśmy zdrowi, nic nam nie dolega, nawet żona Subordha Mamata, która jest panią doktor zabezpieczyła nas lekami przeciwko malarii (tutaj istotna informacja jest to specyfik medycyny Ayurvedic o nazwie ZINDU i nie można dostać go w każdej aptece).
Zresztą pomyśleli o wszystkim, żeby żadnemu białasowi nic się nie stało. Mamy moskitiery, proponowano nam Odomos, żel antybakteryjny etc. Każdego dnia jednak zastanawiamy się, kiedy zaskoczy nas "turysta", czyli w wolnym tłumaczeniu biegunka:-)

Aha zostałam mianowana imieniem Aniadi, co oznacz Ania siostra. w sumie całkiem fajnie to brzmi.:-)

1 komentarz:

  1. No nareszcie fotki! Przyznam, że czytam z zachwytem i zazdrością lekką...ale przygoda!! Super! No i jest gdzieś jakieś wi-fi, skoro mamy posty:)

    OdpowiedzUsuń